Witajcie wszyscy, którzy będziecie chcieli poczytać o historii naszej budowy. Budowa ma się właściwie ku końcowi a jej historię jako swoisty dziennik budowy prowadziłem zupełnie gdzie indziej i robiłem to właściwie dla siebie samego. Stwierdziłem jednak, że to co już za nami może się przydać innym, może Wam jakoś pomóc lub zainspirować, a może Wasze komentarze będą mogły i mnie zwrócić uwagę na jakieś ważne kwestie.
Będę stopniowo przenosił wpisy na ten blog opatrując je datami archiwalnymi tak długo, dopóki nie dojdę do dnia bieżącego.
A wszystko zaczęło się tak...
----------------------------------------------------------------------------
15 kwietnia 2014 r.
Po blisko ćwierć wieku wspólnego gospodarowania zapadła decyzja o rozpoczęciu budowy własnego domku. Takiego z własnym kominkiem w salonie, przy którym można wypić lampkę wina w mroźny wieczór spoglądając na płomienie pełzające po drewnianych polanach. Takiego z własnym tarasem we własnym ogródku, na którym można rozpocząć dzień od aromatycznej kawy i zakończyć go relaksującym kufelkiem browarku. Takim... no, wiecie.
Decyzja zapadła spontanicznie, żeby nie powiedzieć nagle. Ale jak się tak dobrze zastanowić, to dojrzewaliśmy do tego przez wiele lat. Mieszkamy w lokalu zaadaptowanym z suszarni na 11 piętrze w bloku typu szwedzkiego. Żyjemy tu sobie wygodnie, bo jest to największe mieszkanie w całym bloku - 79,5 m2. Ma oczywiście swoje mankamenty: latem pod dachem jest gorąco, zimą raczej chłodno, czynsz mamy najwyższy spośród wszystkich lokatorów tego budynku, winda dojeżdża do 10 piętra a potem jeszcze jedno piętro pieszo, łazienka jest niewielka (żeby nie powiedzieć kameralna), nie ma balkonu.
To ostatnie, jak mi się wydaje, było kroplą drążącą skałę. Od kilku lat moja "druga połowa" zaczęła przebąkiwać o cierpieniach związanych z brakiem balkonu, no bo wszyscy mają a my nie. Pojawił się pomysł na zamianę mieszkania na trochę mniejsze ale z upragnionym balkonem. Co kilka tygodni żoneczka wyciągała tą tematykę na wierzch wprowadzając moje neurony w lekkie, nerwowe drżenie (to takie uczucie jak na parkingu pod hipermarketem o jakieś tam "marne" 2 złote na "coś do jedzenia" prosi gościu, który chwilę potem gdzieś na uboczu spożywa ten "kieliszek chleba"). W którymś momencie latem zeszłego roku w przypływie zgryźliwości rzuciłem: "no a może zamiast balkonu jakiś tarasik?". No i... ziarno niepokoju zostało zasiane.
Po głębszym zastanowieniu pomyślałem sobie Cholera, czemu nie? (jak to w "Ojcu Mateuszu" mówi Orest Możejko - przepraszam za cholera :) . Argumenty ZA - właściwie wszystko, PRZECIW - nie znalazłem (jedynie synek protestuje, ale nie ma mu się co dziwić, bo prawdopodobnie czeka go zmiana szkoły, kolegów, a co najgorsze problemem może być zamiana życia w blokowisku na jakąś podmiejską sielankę). Dokładając do tego fakt, że młodość już nam jakoś tak niepostrzeżenie przemknęła i jest to ostatni gwizdek na rozpoczęcie budowy oraz to, że opłaty eksploatacyjne za obecne mieszkanie ciągle wzrastają (w tej chwili jest to już ponad 900 zł miesięcznie), własny domek wydaje się decyzją trafioną.
Żeby tylko zdrowie dopisywało...